Nadszedł czas opuścić tę małą, lecz przepiękną wysepkę. Wiele osób twierdzi, że Boracay jest zatłoczona i skomercjalizowana, a przez to nieciekawa. Nie dla nas! Nas urzekła swym pięknem za dnia i niesamowitą atmosferą w nocy. Mimo, że byliśmy w szczycie sezonu i w okolicach Chińskiego Nowego Roku, to Boracay nie była bardziej zatłoczona niż nasz Bałtyk w lipcu, a na pewno mniej niż tajski Phuket. Fajnie by było kiedyś tam wrócić.
Spakowawszy bagaż ruszyliśmy w poszukiwaniu tricycla, który zawiózłby nas do portu. Mają sztywną opłatę 100 PHP na tej trasie i żaden nie chciał spuścić z ceny. Wreszcie stanęliśmy przy drodze, a ja wyciągnąłem 60 PHP, by z daleka było widać ile gotowi jesteśmy zapłacić. Kilku zatrzymało się, pokręciło głową i pojechało dalej. W końcu znalazł się jednak taki, który zawiózł nas za 60 PHP. W porcie kupiliśmy bilety na prom po 25 PHP i uiściliśmy terminal fee 100 PHP. Gdy dopłynęliśmy do Caticlan i wyszliśmy z portu rzuciła się na nas zgraja naganiaczy oferujących za 200-250 PHP przewóz na lotnisko do Kalibo. Nam się jednak nie spieszyło, poza tym nie chcieliśmy przepłacać, więc wsiedliśmy do jeepneya, który do Kalibo zawiózł nas za 70 PHP/os. Byliśmy jedynymi białymi pasażerami, jechaliśmy z lokalnymi Filipińczykami, którzy patrzyli na nas jak na kosmitów, więc my na nich tak samo. Filipińscy kierowcy mają ponadto w zwyczaju puszczać muzykę na maksa w środkach lokomocji i nikt przeciwko temu nie protestuje. Dopiero po pewnym czasie doszliśmy do wniosku, że bez zatyczek do uszu nie ma w ogóle co wsiadać do pojazdu.
Jeepney dojechał do centrum Kalibo. Wysiedliśmy przy jakimś jakby rynku i od razu wszyscy lokalni skierowali na nas swój wzrok, a tricyclisci zaczęli prześcigać się w ofertach podwózki. Podziękowaliśmy jednak, bowiem byliśmy głodni, a obok było kilka stoisk z jedzeniem w garnkach. W Tajlandii czy Malezji zajadalibyśmy się wszystkim bez opamiętania, a tu trudno było cokolwiek do ryżu dobrać. Wszystko było jakieś takie tłuste, nieapetyczne jakby pies zmielony razem z budą. Kasia zdecydowała nic nie jeść w nadziei, że na lotnisku będzie lepsza oferta. Ja natomiast wyszukałem jakiegoś kurczaka lokalnie panierowanego i zapchałem kichę. Mówienie, że się najadłem byłoby zbyt daleko idącym stwierdzeniem. Po gastronomicznych czynnościach pokazaliśmy się na ulicy tricyclistom i od razu było ich kilku wokół nas. Rozpoczęli licytację ceny przewozu na lotnisko od 100 PHP, ale ich wyśmialiśmy. Następny chciał jechać za 60, ale odczekaliśmy chwilę i znalazł się taki, który zawiózł nas za 50. Samo lotnisko w Kalibo to nora, ale przed tą norą, po drugiej stronie ulicy, ustawionych jest kilka barów, które dbają, żeby turyści nie pomarli z głodu. Coś tam przekąsiliśmy i ruszyliśmy na odprawę. Wewnątrz terminala jak w trzecim świecie. Zamiast wag elektronicznych stoją takie jak u nas w sklepach w PRL-u, nie ma też ekranów, na których normalnie wyświetla się informacje o lotach. Zamiast tego, przed odlotem przechodzi po lotnisku ktoś z obsługi trzymając w gorze kartkę z napisem, że oto właśnie zaczyna się boarding.
Mniej więcej o 21.15, po raz trzeci Air Asią, odlecieliśmy do Clark (opłata wylotowa z Kalibo 40 PHP). Muszę przyznać, że linia ta ma najładniejsze stewardessy na świecie. Naturalnie wyglądające azjatyckie dziewczyny z długimi rozpuszczonymi włosami. Niebo a ziemia w porównaniu np. Qatar Airways czy Ryanairem.
Do Clark dolecieliśmy ok. 22.15 i o dziwo przed terminalem stał jeepney do Dau Bus Terminal. Piszę o dziwo, bo byłem przekonany, że czeka nas droga przez mękę, żeby z tego lotniska wydostać się na dworzec autobusowy. Zapłaciliśmy więc 50 PHP/os. i niedługo potem byliśmy na Dau. Na dworcu wstąpiliśmy do Jollibee (filipiński McDonalds), a potem złapaliśmy autobus Victory Liner do Pasay w Manili za 115 PHP, co nie było łatwe, bo chociaż jechał w tamtym kierunku jeden z drugim to wszystkie były koszmarnie przepełnione.