W Hong Kongu wylądowaliśmy przed 23.00, przeszliśmy kontrolę paszportową i autobusem A21 dojechaliśmy do Nathan Road. Mimo, że zbliżała się północ to ulica ta była tylko nieznacznie mniej zatłoczona niż w godzinach szczytu, gdy byliśmy tam kilkanaście dni temu przed Filipinami. Zrobiliśmy szybkie zakupy w 7-Eleven, zakwaterowaliśmy się w Dragon Hostel i poszliśmy spać. Następnego dnia przed południem udaliśmy się na wyspę Lantau zobaczyć posąg Wielkiego Buddy. Metrem dojechaliśmy do stacji Tung Chung, stamtąd przeszliśmy kilkanaście metrów do pobliskiego dworca autobusowego, skąd linią 23 za 17,20 HKG dojechaliśmy do Ngong Ping, czyli pod sam monument Buddy. Z połączenia tego korzystają głównie Chińczycy. Większość białych turystów nie wiem o nim albo nie chce wiedzieć i wybiera 4 razy droższą kolejkę górską, której wagony zaczynają bieg nieopodal dworca autobusowego.
Sam posąg Buddy ciekawy, ale nie powalił nas na kolana. Spodobało nam się za to jego otoczenie. Tradycyjne chińskie bramy, które można spotkać w wielu miastach na świecie wchodząc do Chinatown oraz charakterystyczne zapachy wydzielane przez roślinność zgromadzoną wokół posągu, które poprzednio czuliśmy tylko w jednym miejscu na świecie - na Jaffa Road w Jerozolimie.
Ze spokojnej Lantau przemieściliśmy się na hałaśliwą Kowloon. Wysiedliśmy na stacji metra Tsim Sha Tsui i weszliśmy do Chungking Mansion. To enklawa imigrantów, którzy skupili się na tym terenie i prowadzą tam swoje bardziej lub mniej legalne interesy. Miejsce to nieco przypomina atmosferą dawny Stadion Dziesięciolecia w Warszawie i odnosi się wrażenie, że kupić tam i załatwić można wszystko. W szczególności jest tam duża liczba kantorów, barów i sklepów z elektroniką.
Następnie udaliśmy się na Aleję Gwiazd na samym końcu wyspy Kowloon, z której roztacza się wspaniały widok na wieżowce na wyspie Hong Kong. Najlepszy widok jest po zmroku, gdy rozbłysną światła, ale trochę czas nas gonił i nie mogliśmy czekać. Popatrzyliśmy na odciski dłoni chińskich gwiazd na płytkach chodnikowych, przy których Chińczycy robili sobie zdjęcia, ale nam prócz Jackie Chana reszta gwiazd mówiła tyle, co nic. No może jeszcze Bruce Lee, któremu w dowód uznania postawiono posąg na promenadzie.
Promem za jakieś grosze przepłynęliśmy na wyspę Hong Kong i stanęliśmy na przystanku Central Pier czekając na autobus nr 15, który zawiózłby nas na The Peak za 9,80 HKG. Nie chcieliśmy przepłacać za dwukrotnie droższy tramwaj zrobiony pod turystów. Przed nami majestatycznie wznosił się ku niebu 415-metrowy wieżowiec Two International Finance Centre, drugi najwyższy w Hong Kongu. Ostatnich pięter już prawie nie było widać, bo tonęły w chmurach. Podjechał autobus, więc wsiedliśmy na górny pokład, skąd mogliśmy podziwiać super widoki. Najpierw Central - dzielnicy luksusu, a potem jak autobus serpentynami wspinał się w górę, podziwialiśmy panoramę drapaczy chmur, które wyłaniały się tym bardziej im wyżej wjeżdżaliśmy. Z mijanych po drodze samochodów, 99% stanowiły luksusowe Porsche, Mercedesy, Maybachy... Dojechaliśmy na szczyt. W samą porę, bo właśnie zapadał zmierzch i kaskada świateł coraz bardziej oplatała Hong Kong. Zrobiło się zimno, a my nie mieliśmy ciepłych ubrań, więc trochę nas wyziębiło. To było jednak niczym w porównaniu z niezapomnianym widokiem z The Peak na miasto. Nie spodziewaliśmy się wcześniej, że zrobi on na nas tak wielkie wrażenie. Stałem nieruchomo i nie mogłem się napatrzeć. To był zdecydowanie jeden z najprzyjemniejszych momentów całej podróży.
Po nasyceniu oczu, wróciliśmy do hostelu po bagaże, a następnie udaliśmy się na lotnisko, gdzie o 0.20 mieliśmy samolot do Doha.